Informacje
lepiejnicniemow z miasta Kraków
7381.69 km wszystkie kilometry
199.00 km (2.70%) w terenie
14d 04h 48m czas na rowerze
21.66 km/h avg
48498 m suma w górę
199.00 km (2.70%) w terenie
14d 04h 48m czas na rowerze
21.66 km/h avg
48498 m suma w górę
Kategorie
0.6 100.23 200.3 300.3 400.1 500.3Znajomi
Moje rowery
Szukaj
Wykres roczny
Archiwum
- 2017, Listopad.1.0
- 2017, Sierpień.1.0
- 2017, Lipiec.1.0
- 2017, Czerwiec.1.0
- 2017, Maj.3.0
- 2017, Kwiecień.2.0
- 2017, Marzec.1.0
- 2016, Grudzień.1.0
- 2016, Październik.2.0
- 2016, Wrzesień.1.0
- 2016, Lipiec.3.0
- 2016, Czerwiec.2.2
- 2016, Maj.1.0
- 2016, Kwiecień.3.11
- 2016, Marzec.2.0
- 2015, Październik.1.0
- 2015, Wrzesień.2.0
- 2015, Sierpień.3.0
- 2015, Lipiec.3.0
- 2015, Czerwiec.2.0
- 2015, Maj.2.0
- 2015, Kwiecień.2.0
Test zakończony sukcesem
d a n e w y j a z d u
139.23 km
2.00 km teren
05:29 h
25.39 km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Sam nie wiem co to było
d a n e w y j a z d u
109.00 km
0.00 km teren
04:20 h
25.15 km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Karpacki Hulaka demo edition + małopolskie porządki gminne
d a n e w y j a z d u
333.40 km
0.00 km teren
18:02 h
18.49 km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Maraton Podróżnika 2017
d a n e w y j a z d u
Nie wiem jaki sens ma pisanie relacji pół roku po terminie, ale wolny kwadrans trzeba wykorzystać, w szczególności, że nic innego mi się nie chce, a PM 10 i PM 2.5 na zewnątrz jest przekroczone o 500%.495.10 km
0.00 km teren
25:51 h
19.15 km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Z grodu Kraka wyruszamy w składzie czteroosobowym w piątek po pracy. Na miejscu jesteśmy tuż przed nocą. Lokujemy się w domkach, oczywiści każdy w innym, jakby się nie dało wymyślić, że krausy wolą razem. Chwilę po nas dojeżdża pankracek z żubrem zaliczając żubrowe przygody.
Na starcie jest nowe, o które upominałem się przynajmniej od dwóch lat, ale wtedy nie dało się, bo nie, a teraz zasługę przypisał sobie ktoś inny, jak w życiu, a chodzi o start na odwrórt - czyli najpierw cieniasy, a na koniec koksy. Dla mnie ma to praktyczną korzyść, bo w ten sposób mam szansę wcześniej wystartować i mieć na flyby wszystkich którzy mnie wyprzedzili. Subiektywnie jeszcze przez godzinę cieszę się, że koksy są za mną.
Start.
Ruszamy sporą grupą, która zaledwie po paru kilometrach się mocno rozciąga, a praktycznie po godzinie przestaje istnieć. Paru zostało z tyłu, większość w tym pankracek pognali przodem. Jeszcze w Strzegomiu ich doganiam, ale włączam swoje tempo turystyczne i praktycznie do mety jadę sam. Przed samym Strzegomiem wyprzedzają mnie koksy w takim tempie, że nawet połowy nie poznałem. Gdzieś po drodze jak w piosence Bajmu pojawia się i znika dziwny człowiek z pompką w plecaku.
Na początku podjazdu pod Przełęcz Rędzińską robię sikustop, bananstop i żelkistop. Stromo, coraz bardziej stromo a nawet stromiej. Sól kolarstwa pojawia się, jak mi wychodzi z wyliczeń ponad 10%. Mogę się szarpać jak reksio z szynką, ale mam świadomość, że 800 m w pionie w jednym kawałku jeszcze mnie zmęczy. W połowie podjazdu widzę zjeżdżających z góry trzysetkowiczów. Trzeba uważać na zakrętach, żeby im zostawić maksymalnie dużo miejsca, bo faktycznie mają się gdzie rozpędzić.
Na szczycie jelona z aparatem, czerkaw, wypoczywający żubr, chwlię po mnie eli, ekipa z przeciwka też odpoczywa. Pytam ich czy na zakrętach nie ma luźnych kamieni na środku asfaltu, dostaję odpowiedź, że nie ma, po czym za parę minut okazuje się, że im bardziej ostry zakręt, tym jest ich więcej. Masakra. Nie mogę się rozpędzić, żubr mnie goni, a ja chcę mu uciec za wszelką cenę, mając na myśli to co nawydziwiał rok wcześniej.
Zaczyna robić się ładnie. Do Jawora poniemieckie wsie, czyli 5 km pól i 300 m przejazdu przez wieś, w której oprócz zaniedbanych domów nie ma nic, w szczególności sklepów. Teraz lasy, pola, delikatne podjazdy, zjazdy. Na jednym z podjazdów dzwonię do Tyska, który informuje mnie o moich stratach do współtowarzyszy. Obmyślam, żeby dzwonić do niego co jakiś czas, żeby dowiedzieć się, czy straty rosną, czy też maleją, ewentualnie jak bardzo.
Przełęcz Karkonoską atakuję powoli, ale i tak połowę robię z buta. Na szczycie zakładam bluzę z długim rękawem, spodziewając się niemalże odmrożeń na dwudziestokilometrowym zjeździe. W pierwszym większym mieście robię zakupy: woda plus czekolada, obżeram się, popijam, w międzyczasie wyprzedza mnie spora grupka, która starała się kupić czeską wodę za czeskie pieniądze u chińczyka.
Podjazd z Czarnego Dołu niemalże mnie zabija. Pewnie było za dużo czekolady. Gdyby dało się łatwo wrócić do bazy, zapewne zrobiłbym to, ale akurat połączenie jest fatalne, więc jadę powoli do przodu. W okolicy Chełmska Śląskiego zaczyna się ściemniać. Oglądam jeden z piękniejszych zachodów słońca. Znowu nie chce się jechać. Dogania mnie dziwny człowiek z pompką i marudzi, że chce mu się spać i nie dojedzie. Proponuję, żeby się jebnął tą pompką w łeb, skoro ją wozi, a na obiadopostoju sugeruję, żeby się wycofał. Jem, piję, jem, dobre było, ruszam. Mijam wiejską czeską dyskotekę w której leci Another Brock in The Wall Part 2. Mam ochotę zatrzymać się i wejść na piwo. Samochodów mało, coraz mniej. Przed północą mijam Kudową, spaceruję, podziwiam ciemną noc. Trochę się dziwię, że PK są w centrach miast, co uniemożliwia wysyłanie smsów w trakcie sikustopu. Trudno, trzeba się czaić, lub robić postój kilometr dalej ;)
W Polanicy robię prawie godzinny postój na Orlenie. Należy mi się kawa i drzemka. Jestem umówiony na spotkanie rodzinne w Paczkowie między 8 a 13, wiec nie wypada być wcześniej. Przed Bystrzycą Kłodzką zaczyna świtać i mocno wiać z południa, tak jakby nie mogło poczekać jeszcze godzinę. Równocześnie bardzo się ociepla. Do samego Paczkowa zostały mi wyłącznie podjazdy i zjazdy. Korbowód zgrzyta, Tysek dzwoni, w Paczkowie jestem o 8:01. Ciotka się rozgaduje, wiem, że prognozy zapowiadają ulewy od 15 więc jakoś nie mam sporej rezerwy czasowej, ale udaje mi się skrócić wizytę do jednej godziny. Ruszam dalej, płasko, podjazd, zjazd, dziury, nowy asfalt, kostka, chodnik. Na zjeździe do Sulistrowic wyprzedzam jedną osobówkę, wpadam na metę z czasem 30h.
W poszukiwaniu tej jedynej 2
d a n e w y j a z d u
173.20 km
10.00 km teren
08:52 h
19.53 km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
W poszukiwaniu tej jedynej
d a n e w y j a z d u
162.40 km
5.00 km teren
07:17 h
22.30 km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
1689 m kcal
Wakacyjna stówka
d a n e w y j a z d u
102.40 km
0.10 km teren
04:41 h
21.86 km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
1368 m kcal
Piękny Wschód 2017
d a n e w y j a z d u
508.00 km
0.00 km teren
23:48 h
21.34 km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
1910 m kcal
Nie wiem na czym
polega fenomen ultramaratonów, ale ich popularność rośnie. Rok temu jechaliśmy
we dwójkę, teraz we czwórkę. Oprócz lunatyka dołączyli tysek i s.krzysiek.
Wybieramy się tym razem wcześniej, żeby się nie spieszyć, żeby zdążyć na
pierwszą odprawę w życiu, żeby pogadać do woli. Niestety od rana pada i pół
załogi jest mokra zanim wsiądzie do samochodu, skutkiem czego gubimy buty,
dokładamy 110 km,
i 2 h jazdy, dwukrotnie zaliczam zakaz ruchu za co zostaję na szczęście bez
konsekwencji zatrzymany przez straż miejską a na koniec po 6 h jazdy kupujemy
nowe laczki. Przypominam sobie, że na rowerze do Sandomierza ostatnio jechałem
30 min krócej niż samochodem. W drodze do Parczewa zatrzymuje nas
jeszcze wypadek i baner, pod którym nie mieszczą nam się rowery.
W Parczewie tradycyjnie pada od wieczora do północy oraz przed startem. Na szczęście prognozy są łaskawe w kwestii opadów, ale ma wiać a nad ranem ma być raczej zimno. W głowie planuję sobie jak jechać. Niestety budowanie formy było tak udane, jak pogoda na wiosnę, wiec pozostaje mi spokojna jazda swoim własnym tempem.
Start wygląda jak zwykle - do pierwszego ronda 28 km/h a za nim 32 km/h. Po 12 kilometrach odpuszczam siedzenie na kole lunatykowi i tyskowi, bo to zdecydowanie nie moje tempo. Koledzy po kolejnych 10 minutach orientują się, że zostałem z tyłu, czekają z pytaniem co mi jest, po czym mówię im, że już jadę po swojemu i wysyłam ich przodem.
Po kilku minutach orientuję się, że w kieszeni mam drugi komplet kluczy, który powinien jechać ze s.krzyśkiem. Do lunatyka i tyska nie udaje mi się dodzwonić, do s.krzyśka nie mogę znaleźć numeru telefonu. Jadę swoim tempem 23-24 km/h. Przed pierwszym PK odkręca mi się podłokietnik lemondki, rozkręca się lampka przednia oraz okazuje się, że mam za nisko siodełko. Powoli dochodzę do wniosku, że pech dnia wczorajszego przeszedł na mnie i w duchu się cieszę, że mijam blisko Lublin, bo może po kolejnej awarii będzie to najkrótsza droga na metę. Co jakiś czas mija mnie grupka kolarzy, których większość widzę na PK1. Tam kanapka, dotankowanie bidonów, żel na drogę i bez zbędnego marnowania czasu ruszam dalej.
Po chwili dogania mnie spora grupa kolarzy, którą zamyka Wąski. Chwilę gadamy, po czym znowu zostaję sam. Parę kilometrów przed PK2 dogania mnie Turysta, który obiecuje zabrać klucze dla s.krzyśka. Od tego momentu mam już całkowity luz. Pogoda zaczyna się poprawiać: powoli pojawia się słońce, przestaje wiać, co niestety za Lubaczowem nie jest dobrą informacją, bo nie będzie pchało, a bezchmurne niebo gwarantuje raczej niską temperaturę w nocy.
PK3 w Horyńcu został zlokalizowany w restauracji, w której z każdą minutą przybywało coraz więcej kuracjuszy sanatoryjnych w proporcjach mężczyźni/kobiety 5%/95% w celu odbycia dancingu. Na szczęście nasz wygląd, zapach lub cokolwiek innego odstraszały stada samic przed atakiem. W Horyńcu zastaje mnie noc, wiec ubieram dodatkowe szmaty, a opuszczając PK orientuję się, że mam sporą szansę spędzić noc w ośmioosobowej grupie. Oczywiście trzymanie się kogokolwiek nie jest dla mnie priorytetem, ale zwiększa szanse na równe trzymanie tempa, więc staram się ani nie uciekać, ani żeby mi nie uciekli. Takie balansowanie udaje mi się utrzymać przez prawie 140 km. Niestety na zmarszczkach przed Chełmem zostaję sam i o ile podjazdy trochę męczą ale moim tempem są znośne, o tyle na zjazdach mocno się wychładzam i przysypiam. Powoli w mojej głowie rodzi się plan, który ma mi dać energię na ostatnie 100 km.
Przed Chełmem okazuje się, że Bliska jest zamknięta i pani obsługuje wyłącznie przez szufladkę a czekanie 1,5 h nie wchodzi w grę. Jadę więc do centrum Chełma, wpadam na Orlen wielkości średniego pokoju i widzę zajęte jedyne miejsce przy ekspresie, przez jednego z naszych który się wycofał. Mimo wszystko zamawiam największą kawę i w związku z tym, że ze spania w kącie na siedząco nici, pytam obsługę, czy mogę się położyć na kwadrans pomiędzy regałami. Zdziwiona pani z obsługi mówi, że w sumie czemu nie, ale podłoga zimna, ale proponuje mi damską łazienkę, w której jest czysto i nikt nie będzie mi przeszkadzał. Uprzejmy pan proponuje mi schowanie roweru w myjni, więc korzystam z gościnności ile się da. Proszę jeszcze o obudzenie za 15-20 minut po czym natychmiast znikam w objęciach Morfeusza nie zdejmując ani kasku, ani plecaka.
Ta chwila snu daje mi energię do dalszej jazdy. Pięknie dziękuję obsłudze i wracam na trasę. Jest już całkiem jasno, w Chełmie denerwują mnie ścieżki rowerowe, z których kolejny rok nie korzystam. Po paru kilometrach skręcam w boczną drogę, gdzie jedzie się przyjemnie, prawie nic nie boli, robi się coraz cieplej i ruch jest minimalny.
Na ostatnim PK6 w Wierzbicy spotykam Adamo i Dorotę, którzy byli przekonani że jestem gdzieś z przodu. Staram się skrócić ten postój, żeby jakimś cudem uciec, ale Dorota jedzie równo, konsekwentnie i zostaję dogoniony po paru kilometrach. Postanawiam się przejechać w tym towarzystwie dosyć niemiłą i ruchliwą drogą na Włodawę, ale zaraz po skręcie na najbardziej dziurawe asfalty w okolicy robię sobie sikustop z batonstopem i znowu zostaję sam. Ruszam raczej powoli, ale odkrywam że tyłek na lemondce jakoś mniej boli, więc cisnę ile się da - średnio niewiele ponad 20 km/h, ale to wystarczy, żeby dogonić znikających uciekinierów i wpaść minutę przed nimi na metę.
Na mecie nic nie boli, to chyba od nadmiaru endorfin. Wpadają mi tylko do głowy trzy litery: MPP.
<iframe height='405' width='590' frameborder='0' allowtransparency='true' scrolling='no' src='https://www.strava.com/activities/965089611/embed/29f5047c38e8ad8fa1d559bfa8ee878fa5bd26e1'></iframe>
W Parczewie tradycyjnie pada od wieczora do północy oraz przed startem. Na szczęście prognozy są łaskawe w kwestii opadów, ale ma wiać a nad ranem ma być raczej zimno. W głowie planuję sobie jak jechać. Niestety budowanie formy było tak udane, jak pogoda na wiosnę, wiec pozostaje mi spokojna jazda swoim własnym tempem.
Start wygląda jak zwykle - do pierwszego ronda 28 km/h a za nim 32 km/h. Po 12 kilometrach odpuszczam siedzenie na kole lunatykowi i tyskowi, bo to zdecydowanie nie moje tempo. Koledzy po kolejnych 10 minutach orientują się, że zostałem z tyłu, czekają z pytaniem co mi jest, po czym mówię im, że już jadę po swojemu i wysyłam ich przodem.
Po kilku minutach orientuję się, że w kieszeni mam drugi komplet kluczy, który powinien jechać ze s.krzyśkiem. Do lunatyka i tyska nie udaje mi się dodzwonić, do s.krzyśka nie mogę znaleźć numeru telefonu. Jadę swoim tempem 23-24 km/h. Przed pierwszym PK odkręca mi się podłokietnik lemondki, rozkręca się lampka przednia oraz okazuje się, że mam za nisko siodełko. Powoli dochodzę do wniosku, że pech dnia wczorajszego przeszedł na mnie i w duchu się cieszę, że mijam blisko Lublin, bo może po kolejnej awarii będzie to najkrótsza droga na metę. Co jakiś czas mija mnie grupka kolarzy, których większość widzę na PK1. Tam kanapka, dotankowanie bidonów, żel na drogę i bez zbędnego marnowania czasu ruszam dalej.
Po chwili dogania mnie spora grupa kolarzy, którą zamyka Wąski. Chwilę gadamy, po czym znowu zostaję sam. Parę kilometrów przed PK2 dogania mnie Turysta, który obiecuje zabrać klucze dla s.krzyśka. Od tego momentu mam już całkowity luz. Pogoda zaczyna się poprawiać: powoli pojawia się słońce, przestaje wiać, co niestety za Lubaczowem nie jest dobrą informacją, bo nie będzie pchało, a bezchmurne niebo gwarantuje raczej niską temperaturę w nocy.
PK3 w Horyńcu został zlokalizowany w restauracji, w której z każdą minutą przybywało coraz więcej kuracjuszy sanatoryjnych w proporcjach mężczyźni/kobiety 5%/95% w celu odbycia dancingu. Na szczęście nasz wygląd, zapach lub cokolwiek innego odstraszały stada samic przed atakiem. W Horyńcu zastaje mnie noc, wiec ubieram dodatkowe szmaty, a opuszczając PK orientuję się, że mam sporą szansę spędzić noc w ośmioosobowej grupie. Oczywiście trzymanie się kogokolwiek nie jest dla mnie priorytetem, ale zwiększa szanse na równe trzymanie tempa, więc staram się ani nie uciekać, ani żeby mi nie uciekli. Takie balansowanie udaje mi się utrzymać przez prawie 140 km. Niestety na zmarszczkach przed Chełmem zostaję sam i o ile podjazdy trochę męczą ale moim tempem są znośne, o tyle na zjazdach mocno się wychładzam i przysypiam. Powoli w mojej głowie rodzi się plan, który ma mi dać energię na ostatnie 100 km.
Przed Chełmem okazuje się, że Bliska jest zamknięta i pani obsługuje wyłącznie przez szufladkę a czekanie 1,5 h nie wchodzi w grę. Jadę więc do centrum Chełma, wpadam na Orlen wielkości średniego pokoju i widzę zajęte jedyne miejsce przy ekspresie, przez jednego z naszych który się wycofał. Mimo wszystko zamawiam największą kawę i w związku z tym, że ze spania w kącie na siedząco nici, pytam obsługę, czy mogę się położyć na kwadrans pomiędzy regałami. Zdziwiona pani z obsługi mówi, że w sumie czemu nie, ale podłoga zimna, ale proponuje mi damską łazienkę, w której jest czysto i nikt nie będzie mi przeszkadzał. Uprzejmy pan proponuje mi schowanie roweru w myjni, więc korzystam z gościnności ile się da. Proszę jeszcze o obudzenie za 15-20 minut po czym natychmiast znikam w objęciach Morfeusza nie zdejmując ani kasku, ani plecaka.
Ta chwila snu daje mi energię do dalszej jazdy. Pięknie dziękuję obsłudze i wracam na trasę. Jest już całkiem jasno, w Chełmie denerwują mnie ścieżki rowerowe, z których kolejny rok nie korzystam. Po paru kilometrach skręcam w boczną drogę, gdzie jedzie się przyjemnie, prawie nic nie boli, robi się coraz cieplej i ruch jest minimalny.
Na ostatnim PK6 w Wierzbicy spotykam Adamo i Dorotę, którzy byli przekonani że jestem gdzieś z przodu. Staram się skrócić ten postój, żeby jakimś cudem uciec, ale Dorota jedzie równo, konsekwentnie i zostaję dogoniony po paru kilometrach. Postanawiam się przejechać w tym towarzystwie dosyć niemiłą i ruchliwą drogą na Włodawę, ale zaraz po skręcie na najbardziej dziurawe asfalty w okolicy robię sobie sikustop z batonstopem i znowu zostaję sam. Ruszam raczej powoli, ale odkrywam że tyłek na lemondce jakoś mniej boli, więc cisnę ile się da - średnio niewiele ponad 20 km/h, ale to wystarczy, żeby dogonić znikających uciekinierów i wpaść minutę przed nimi na metę.
Na mecie nic nie boli, to chyba od nadmiaru endorfin. Wpadają mi tylko do głowy trzy litery: MPP.
<iframe height='405' width='590' frameborder='0' allowtransparency='true' scrolling='no' src='https://www.strava.com/activities/965089611/embed/29f5047c38e8ad8fa1d559bfa8ee878fa5bd26e1'></iframe>
Let the sunshine start shining
d a n e w y j a z d u
110.90 km
5.00 km teren
05:27 h
20.35 km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
1449 m kcal
Wiosna
d a n e w y j a z d u
119.00 km
0.00 km teren
05:25 h
21.97 km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
889 m kcal