Informacje
lepiejnicniemow z miasta Kraków
7381.69 km wszystkie kilometry
199.00 km (2.70%) w terenie
14d 04h 48m czas na rowerze
21.66 km/h avg
48498 m suma w górę
199.00 km (2.70%) w terenie
14d 04h 48m czas na rowerze
21.66 km/h avg
48498 m suma w górę
Kategorie
0.6 100.23 200.3 300.3 400.1 500.3Znajomi
Moje rowery
Szukaj
Wykres roczny
Archiwum
- 2017, Listopad.1.0
- 2017, Sierpień.1.0
- 2017, Lipiec.1.0
- 2017, Czerwiec.1.0
- 2017, Maj.3.0
- 2017, Kwiecień.2.0
- 2017, Marzec.1.0
- 2016, Grudzień.1.0
- 2016, Październik.2.0
- 2016, Wrzesień.1.0
- 2016, Lipiec.3.0
- 2016, Czerwiec.2.2
- 2016, Maj.1.0
- 2016, Kwiecień.3.11
- 2016, Marzec.2.0
- 2015, Październik.1.0
- 2015, Wrzesień.2.0
- 2015, Sierpień.3.0
- 2015, Lipiec.3.0
- 2015, Czerwiec.2.0
- 2015, Maj.2.0
- 2015, Kwiecień.2.0
Wpisy archiwalne w kategorii
500
Dystans całkowity: | 1562.50 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 72:48 |
Średnia prędkość: | 21.46 km/h |
Suma podjazdów: | 8539 m |
Liczba aktywności: | 3 |
Średnio na aktywność: | 520.83 km i 24h 16m |
Więcej statystyk |
Piękny Wschód 2017
d a n e w y j a z d u
508.00 km
0.00 km teren
23:48 h
21.34 km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
1910 m kcal
Nie wiem na czym
polega fenomen ultramaratonów, ale ich popularność rośnie. Rok temu jechaliśmy
we dwójkę, teraz we czwórkę. Oprócz lunatyka dołączyli tysek i s.krzysiek.
Wybieramy się tym razem wcześniej, żeby się nie spieszyć, żeby zdążyć na
pierwszą odprawę w życiu, żeby pogadać do woli. Niestety od rana pada i pół
załogi jest mokra zanim wsiądzie do samochodu, skutkiem czego gubimy buty,
dokładamy 110 km,
i 2 h jazdy, dwukrotnie zaliczam zakaz ruchu za co zostaję na szczęście bez
konsekwencji zatrzymany przez straż miejską a na koniec po 6 h jazdy kupujemy
nowe laczki. Przypominam sobie, że na rowerze do Sandomierza ostatnio jechałem
30 min krócej niż samochodem. W drodze do Parczewa zatrzymuje nas
jeszcze wypadek i baner, pod którym nie mieszczą nam się rowery.
W Parczewie tradycyjnie pada od wieczora do północy oraz przed startem. Na szczęście prognozy są łaskawe w kwestii opadów, ale ma wiać a nad ranem ma być raczej zimno. W głowie planuję sobie jak jechać. Niestety budowanie formy było tak udane, jak pogoda na wiosnę, wiec pozostaje mi spokojna jazda swoim własnym tempem.
Start wygląda jak zwykle - do pierwszego ronda 28 km/h a za nim 32 km/h. Po 12 kilometrach odpuszczam siedzenie na kole lunatykowi i tyskowi, bo to zdecydowanie nie moje tempo. Koledzy po kolejnych 10 minutach orientują się, że zostałem z tyłu, czekają z pytaniem co mi jest, po czym mówię im, że już jadę po swojemu i wysyłam ich przodem.
Po kilku minutach orientuję się, że w kieszeni mam drugi komplet kluczy, który powinien jechać ze s.krzyśkiem. Do lunatyka i tyska nie udaje mi się dodzwonić, do s.krzyśka nie mogę znaleźć numeru telefonu. Jadę swoim tempem 23-24 km/h. Przed pierwszym PK odkręca mi się podłokietnik lemondki, rozkręca się lampka przednia oraz okazuje się, że mam za nisko siodełko. Powoli dochodzę do wniosku, że pech dnia wczorajszego przeszedł na mnie i w duchu się cieszę, że mijam blisko Lublin, bo może po kolejnej awarii będzie to najkrótsza droga na metę. Co jakiś czas mija mnie grupka kolarzy, których większość widzę na PK1. Tam kanapka, dotankowanie bidonów, żel na drogę i bez zbędnego marnowania czasu ruszam dalej.
Po chwili dogania mnie spora grupa kolarzy, którą zamyka Wąski. Chwilę gadamy, po czym znowu zostaję sam. Parę kilometrów przed PK2 dogania mnie Turysta, który obiecuje zabrać klucze dla s.krzyśka. Od tego momentu mam już całkowity luz. Pogoda zaczyna się poprawiać: powoli pojawia się słońce, przestaje wiać, co niestety za Lubaczowem nie jest dobrą informacją, bo nie będzie pchało, a bezchmurne niebo gwarantuje raczej niską temperaturę w nocy.
PK3 w Horyńcu został zlokalizowany w restauracji, w której z każdą minutą przybywało coraz więcej kuracjuszy sanatoryjnych w proporcjach mężczyźni/kobiety 5%/95% w celu odbycia dancingu. Na szczęście nasz wygląd, zapach lub cokolwiek innego odstraszały stada samic przed atakiem. W Horyńcu zastaje mnie noc, wiec ubieram dodatkowe szmaty, a opuszczając PK orientuję się, że mam sporą szansę spędzić noc w ośmioosobowej grupie. Oczywiście trzymanie się kogokolwiek nie jest dla mnie priorytetem, ale zwiększa szanse na równe trzymanie tempa, więc staram się ani nie uciekać, ani żeby mi nie uciekli. Takie balansowanie udaje mi się utrzymać przez prawie 140 km. Niestety na zmarszczkach przed Chełmem zostaję sam i o ile podjazdy trochę męczą ale moim tempem są znośne, o tyle na zjazdach mocno się wychładzam i przysypiam. Powoli w mojej głowie rodzi się plan, który ma mi dać energię na ostatnie 100 km.
Przed Chełmem okazuje się, że Bliska jest zamknięta i pani obsługuje wyłącznie przez szufladkę a czekanie 1,5 h nie wchodzi w grę. Jadę więc do centrum Chełma, wpadam na Orlen wielkości średniego pokoju i widzę zajęte jedyne miejsce przy ekspresie, przez jednego z naszych który się wycofał. Mimo wszystko zamawiam największą kawę i w związku z tym, że ze spania w kącie na siedząco nici, pytam obsługę, czy mogę się położyć na kwadrans pomiędzy regałami. Zdziwiona pani z obsługi mówi, że w sumie czemu nie, ale podłoga zimna, ale proponuje mi damską łazienkę, w której jest czysto i nikt nie będzie mi przeszkadzał. Uprzejmy pan proponuje mi schowanie roweru w myjni, więc korzystam z gościnności ile się da. Proszę jeszcze o obudzenie za 15-20 minut po czym natychmiast znikam w objęciach Morfeusza nie zdejmując ani kasku, ani plecaka.
Ta chwila snu daje mi energię do dalszej jazdy. Pięknie dziękuję obsłudze i wracam na trasę. Jest już całkiem jasno, w Chełmie denerwują mnie ścieżki rowerowe, z których kolejny rok nie korzystam. Po paru kilometrach skręcam w boczną drogę, gdzie jedzie się przyjemnie, prawie nic nie boli, robi się coraz cieplej i ruch jest minimalny.
Na ostatnim PK6 w Wierzbicy spotykam Adamo i Dorotę, którzy byli przekonani że jestem gdzieś z przodu. Staram się skrócić ten postój, żeby jakimś cudem uciec, ale Dorota jedzie równo, konsekwentnie i zostaję dogoniony po paru kilometrach. Postanawiam się przejechać w tym towarzystwie dosyć niemiłą i ruchliwą drogą na Włodawę, ale zaraz po skręcie na najbardziej dziurawe asfalty w okolicy robię sobie sikustop z batonstopem i znowu zostaję sam. Ruszam raczej powoli, ale odkrywam że tyłek na lemondce jakoś mniej boli, więc cisnę ile się da - średnio niewiele ponad 20 km/h, ale to wystarczy, żeby dogonić znikających uciekinierów i wpaść minutę przed nimi na metę.
Na mecie nic nie boli, to chyba od nadmiaru endorfin. Wpadają mi tylko do głowy trzy litery: MPP.
<iframe height='405' width='590' frameborder='0' allowtransparency='true' scrolling='no' src='https://www.strava.com/activities/965089611/embed/29f5047c38e8ad8fa1d559bfa8ee878fa5bd26e1'></iframe>
W Parczewie tradycyjnie pada od wieczora do północy oraz przed startem. Na szczęście prognozy są łaskawe w kwestii opadów, ale ma wiać a nad ranem ma być raczej zimno. W głowie planuję sobie jak jechać. Niestety budowanie formy było tak udane, jak pogoda na wiosnę, wiec pozostaje mi spokojna jazda swoim własnym tempem.
Start wygląda jak zwykle - do pierwszego ronda 28 km/h a za nim 32 km/h. Po 12 kilometrach odpuszczam siedzenie na kole lunatykowi i tyskowi, bo to zdecydowanie nie moje tempo. Koledzy po kolejnych 10 minutach orientują się, że zostałem z tyłu, czekają z pytaniem co mi jest, po czym mówię im, że już jadę po swojemu i wysyłam ich przodem.
Po kilku minutach orientuję się, że w kieszeni mam drugi komplet kluczy, który powinien jechać ze s.krzyśkiem. Do lunatyka i tyska nie udaje mi się dodzwonić, do s.krzyśka nie mogę znaleźć numeru telefonu. Jadę swoim tempem 23-24 km/h. Przed pierwszym PK odkręca mi się podłokietnik lemondki, rozkręca się lampka przednia oraz okazuje się, że mam za nisko siodełko. Powoli dochodzę do wniosku, że pech dnia wczorajszego przeszedł na mnie i w duchu się cieszę, że mijam blisko Lublin, bo może po kolejnej awarii będzie to najkrótsza droga na metę. Co jakiś czas mija mnie grupka kolarzy, których większość widzę na PK1. Tam kanapka, dotankowanie bidonów, żel na drogę i bez zbędnego marnowania czasu ruszam dalej.
Po chwili dogania mnie spora grupa kolarzy, którą zamyka Wąski. Chwilę gadamy, po czym znowu zostaję sam. Parę kilometrów przed PK2 dogania mnie Turysta, który obiecuje zabrać klucze dla s.krzyśka. Od tego momentu mam już całkowity luz. Pogoda zaczyna się poprawiać: powoli pojawia się słońce, przestaje wiać, co niestety za Lubaczowem nie jest dobrą informacją, bo nie będzie pchało, a bezchmurne niebo gwarantuje raczej niską temperaturę w nocy.
PK3 w Horyńcu został zlokalizowany w restauracji, w której z każdą minutą przybywało coraz więcej kuracjuszy sanatoryjnych w proporcjach mężczyźni/kobiety 5%/95% w celu odbycia dancingu. Na szczęście nasz wygląd, zapach lub cokolwiek innego odstraszały stada samic przed atakiem. W Horyńcu zastaje mnie noc, wiec ubieram dodatkowe szmaty, a opuszczając PK orientuję się, że mam sporą szansę spędzić noc w ośmioosobowej grupie. Oczywiście trzymanie się kogokolwiek nie jest dla mnie priorytetem, ale zwiększa szanse na równe trzymanie tempa, więc staram się ani nie uciekać, ani żeby mi nie uciekli. Takie balansowanie udaje mi się utrzymać przez prawie 140 km. Niestety na zmarszczkach przed Chełmem zostaję sam i o ile podjazdy trochę męczą ale moim tempem są znośne, o tyle na zjazdach mocno się wychładzam i przysypiam. Powoli w mojej głowie rodzi się plan, który ma mi dać energię na ostatnie 100 km.
Przed Chełmem okazuje się, że Bliska jest zamknięta i pani obsługuje wyłącznie przez szufladkę a czekanie 1,5 h nie wchodzi w grę. Jadę więc do centrum Chełma, wpadam na Orlen wielkości średniego pokoju i widzę zajęte jedyne miejsce przy ekspresie, przez jednego z naszych który się wycofał. Mimo wszystko zamawiam największą kawę i w związku z tym, że ze spania w kącie na siedząco nici, pytam obsługę, czy mogę się położyć na kwadrans pomiędzy regałami. Zdziwiona pani z obsługi mówi, że w sumie czemu nie, ale podłoga zimna, ale proponuje mi damską łazienkę, w której jest czysto i nikt nie będzie mi przeszkadzał. Uprzejmy pan proponuje mi schowanie roweru w myjni, więc korzystam z gościnności ile się da. Proszę jeszcze o obudzenie za 15-20 minut po czym natychmiast znikam w objęciach Morfeusza nie zdejmując ani kasku, ani plecaka.
Ta chwila snu daje mi energię do dalszej jazdy. Pięknie dziękuję obsłudze i wracam na trasę. Jest już całkiem jasno, w Chełmie denerwują mnie ścieżki rowerowe, z których kolejny rok nie korzystam. Po paru kilometrach skręcam w boczną drogę, gdzie jedzie się przyjemnie, prawie nic nie boli, robi się coraz cieplej i ruch jest minimalny.
Na ostatnim PK6 w Wierzbicy spotykam Adamo i Dorotę, którzy byli przekonani że jestem gdzieś z przodu. Staram się skrócić ten postój, żeby jakimś cudem uciec, ale Dorota jedzie równo, konsekwentnie i zostaję dogoniony po paru kilometrach. Postanawiam się przejechać w tym towarzystwie dosyć niemiłą i ruchliwą drogą na Włodawę, ale zaraz po skręcie na najbardziej dziurawe asfalty w okolicy robię sobie sikustop z batonstopem i znowu zostaję sam. Ruszam raczej powoli, ale odkrywam że tyłek na lemondce jakoś mniej boli, więc cisnę ile się da - średnio niewiele ponad 20 km/h, ale to wystarczy, żeby dogonić znikających uciekinierów i wpaść minutę przed nimi na metę.
Na mecie nic nie boli, to chyba od nadmiaru endorfin. Wpadają mi tylko do głowy trzy litery: MPP.
<iframe height='405' width='590' frameborder='0' allowtransparency='true' scrolling='no' src='https://www.strava.com/activities/965089611/embed/29f5047c38e8ad8fa1d559bfa8ee878fa5bd26e1'></iframe>
Maraton Podróżnika
d a n e w y j a z d u
W zasadzie zastanawiam się, czy jest sens pisać cokolwiek
tydzień po maratonie. Przecież każdy ma na głowie tysiące innych spraw, a to
już tylko mało istotna historia. 542.50 km
0.00 km teren
26:53 h
20.18 km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
4659 m kcal
Prolog
Po powrocie z Parczewa udało mi się przejechać na szosie jakieś 50 km, po czym zaatakowało mnie koszmarne przeziębienie z katarem, kaszlem i gorączką, które trwało mniej więcej do tygodnia przed Maratonem Podróżnika. Na MP pozostał jeszcze kaszel, słyszany przez każdego, kto choć przez chwilę jechał ze mną.
Tydzień przed maratonem postanawiam dojechać na start w ostatniej chwili ze względu na egzamin córki w piątkowe popołudnie. Umawiam się z Pankracym wkręcając go parę dni później, że nie będę miał samochodu skutkiem czego pojedziemy pociągiem i przy odrobinie szczęścia zdążymy na start ostatniej grupy. Pankracy nie załapał, że to żart, więc przejmował się dojazdem a nie maratonem.
Tradycyjna rowerowa pobudka o 4:00 po czterech godzinach spania, szybkie śniadanie, ubieranie i jazda. Pomimo tego, że jestem punktualnie, Pankracek czeka na mnie od paru chwil.
Droga do Kielc leci szybko. O tej porze dnia jest praktycznie pusta, w bazie meldujemy się około 6:30, gdzie widać powolne przygotowywanie się do startu.
Maraton
Dziwnym zbiegiem okoliczności startuję w drugiej grupie. Zaraz po starcie zrywa się emes z taterem i lunatyk. Dwaj pierwsi pojechali, a kolejny raz zobaczę ich pewnie na następnym maratonie. Mi udaje się ustawić w grupie z Wilkiem, Kotem, Wąskim i Żubrem. Pomimo szybkiej jazdy jedziemy równo bez zbędnego szarpania. W trakcie jazdy dowiaduję się na czym polega robienie zdjęć na maratonach – trzeba jechać z przodu i mając najmniej 35 km/h należy wystawić łapę z aparatem do tyłu i pstryknąć. Zauważam, że nawet bez dokręcania osiągam największe prędkości na zjazdach, ale nie jestem w stanie ani chwilę ciągnąć grupy z prędkością powyżej 30 km/h.
W Szczucinie umawiamy się z Żubrem, że dalej jedziemy razem, trochę wolniej i bez niepotrzebnej napinki. W międzyczasie jem, tankuję, wysyłam pierwszego smsa. Ruszamy. Po 2 kilometrach Żubr łapie gumę. Żubr wyjmuje koło, ja zmieniam dętkę, pompuję koło do połowy, po czym daję Żubrowi, żeby dobił według własnego uznania. Jak sam nick wskazuje nie mówiąc już o rozmiarach chłopa nie był to najlepszy pomysł, ponieważ urwał wentyl w połowie, więc zakładam jego drugą dętkę zapasową. Tym razem sam osobiście trzymam wentyl przy pompowaniu. W międzyczasie mija nas paru zawodników, w tym pankracek. Wszyscy chcą pomagać, pytają czy nam czegoś nie brakuje. Miłe to, jednak nie chcemy dodatkowej pomocy, panując nad sytuacją. Odnoszę wrażenie, że Żubr jest trochę zaniepokojony, ma przecież zamiar walczyć o kwalifikację do BBT.
Ruszamy dalej. Niby równo, ale mam wrażenie, że coraz częściej zdarza mi się zostać parę metrów z tyłu. Kilkanaście kilometrów przed Pilznem Żubr łapie kolejną gumę. Jest 13:13 jakby ktoś przesądny chciał wierzyć w pecha ;) Daję mu moją zapasową dętkę i oponę, ponieważ jego opona miejscami wygląda prawie jak szmata. Zakładam, przekładam mocowanie bagażnika, staram się dłubnąć coś w hamulcach. Tym razem wyprzedza nas kilka sporych grup. Tradycyjnie pytają czego nam brakuje. Odpowiadam jasno – szczęścia. Dzwonię do pankracka, żeby zorganizował nam dętki, bo pewnie nie będziemy w Pilźnie przed 14:00. Ponieważ to mu się nie udaje, proszę go, aby gdzieś zostawił nam swoją jedną zapasową, co czyni płacąc za to koniecznością dalszej solowej jazdy.
Powoli zaczynamy wjeżdżać w góry. Jest coraz ładniej, ciepło, ale nie gorąco. Wiatr nie przeszkadza. Żubr trochę mi odjeżdża. Jadę swoim tempem aż do Odrzykonia. Jem, tankuję, pakuję coś na noc, pompuję Żubra koło dużą pompką i bez zbędnej straty czasu ruszam dalej już w całkowitej ciemności. Niestety dzieje się coś złego. Powoli tracę siły. O ile do zamku na butach zaliczam tylko dwa podjazdy, o tyle w dalszej częścipraktycznie każdą górkę odpuszczam. Dojeżdżając do Strzyżowa robię się koszmarnie senny. Rozglądam się za czymkolwiek, gdzie można położyć głowę – stodołą, kopą siana, przystankiem autobusowym. Dopiero parę kilometrów dalej w Nowej Wsi zaprasza mnie do siebie ławka przed szkołą. Najpierw chowam rower w krzaki. Ubieram wszystko co mam, a ostatnią kurtkę na plecak. Ustawiam budzik za 20 minut i kładę się nabrzuchu w kasku i okularach. Budzika oczywiście nie słyszałem, za to budzi mnie koszmarne zimno. Wstaję i od razu jadę dalej. O świcie jestem na 350-tym kilometrze na ostatniej górce. Liczę, że po płaskim będzie się lepiej jechało. Po ominięciu Sędziszowa Małopolskiego i zjechaniu z głównej drogi zatrzymuję się na pierwszym przystanku na śniadanie. Orzeszki solone plus paczka żelków i łyk coli. Musi starczyć, bo więcej nic już nie mam. Jadę coraz wolniej, mam wrażenie że nie utrzymuję nawet 20 km/h. Do tego postoje co pół godziny, na każdej górce, stacji. Na szczęście świadomość, że jest jeszcze ktoś za mną, utrzymuje mi jakąkolwiek dyscyplinę jazdy.
Sandomierz przejeżdżam praktycznie zatrzymując się tylko na smsa. Zaczynają się pagórki, które stają się dla mnie dużym wyzwaniem. Żeby nie usnąć na rowerze leję się po gębie. Za którymś razem nie trafiam i łamię nosek w okularach. Ogarnia mnie pusty śmiech, siadam na asfalcie, szukam, jest. Chowam do kieszeni i jadę dalej. Ostatnie 90 w tempie turystycznym mógłbym zrobić w 4 godziny. Teraz zajmuje mi to ponad 6 godzin. Cały czas w głowie łomocze mi zdanie pankracka: „Pamiętaj, abyś zawsze czerpał przyjemność z jazdy”. Czerpię. Oglądam. Staram się myśleć o czymkolwiek. Oglądam znak drogowy, który do mnie mówi „3 Cierpisz” Odpowiadam mu, że w sumie nie. Oglądam przepiękną drogę dla pieszych i rowerów w Baszycach.
Na mecie czeka na mnie pankracek i parę jeszcze osób. Dostaję medal, zamieniam parę zdań.
Epilog
Żeby jeździć, trzeba jeździć. Przeskoczyć się tego nie da. Do tego choróbsko zrobiło swoje. Ciekawe, czy Vanessa Mae wstydzi się swojego wyniku na olimpiadzie?
Piękny Wschód 2016
d a n e w y j a z d u
Jest zima, nie sypie, trochę leje. Pogoda idealna, żeby się zniechęcić do jazdy na rowerze. Na szczęście są jeszcze lepsi niż ja, wiec zostaję namówiony na maraton Piękny Wschód. Od samego początku słabo to widzę, w szczególności kondycję, która jeszcze będzie "w lesie", pogodę nieprzewidywalną w kwietniu, doświadczenie życiowe, które mówi, że dzieci się pochorują dzień przed.512.00 km
0.00 km teren
22:07 h
23.15 km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
1970 m kcal
Piątek 29/04/2016
Jest źle, a w zasadzie mogło być jeszcze gorzej. Kondycji nie ma, ponieważ udało mi się przejechać ledwie trzy trasy ponad 100 km w tym roku - trzeba ją będzie mocno wesprzeć psychiką. Pogoda zapowiada się średnio deszczowa, ma być zimno i wmordęwind na całej trasie. Rewelacja. Tylko dzieci nie dały plamy, ale za to żona coś kręci nosem.
Z miasta Smoka Wawelskiego planuję wyjechać z lunatykiem o 12:30. Robimy jeszcze małe zakupy. Teoretycznie w Parczewie mamy być pół godziny przed odprawą techniczną, lecz korki w Lublinie brutalnie korygują nasze plany, więc robimy w McD krótką przerwę na obiad i w bazie zjawiamy się o 19:00.
Jest chłodno, słońce zachodzi dosyć szybko. Lunatyk rozbija namiot a ja w tym czasie udaję, że chcę mu pomóc, więc większość czasu spędzam grzejąc się w sali gimnastycznej.
Wokół daje się odczuć mało optymistyczną atmosferę - ma lać całą noc do rana, później zachmurzenie pełne, teoretycznie bez deszczu i do tego zimno. Dla mnie rewelacja - do szczęścia brakuje tylko zasp i gołoledzi.
Sobota 30/04/2016 Niedziela 01/05/2016
Nie śpię pół nocy. Padający deszcz nie daje mi zasnąć. Co chwilę sprawdzam prognozę. Ma przestać padać mniej więcej w trakcie startu. Wstajemy o 5:45, powolne śniadanie, pakowanie, przebieranie. Odnoszę wrażenie, że kropi coraz mniej, co podnosi moje morale. Przed samym startem rozrywam zamek w lewej kieszeni kurtki - traktuję jako dobrą wróżbę. Teraz już tylko sraczka mogłaby mnie zatrzymać ;)
7:21 - start. Z nieba leci mżawka, za to spod kół woda, piasek, krowie placki, słoma, glina, zwłoki ślimaków i tak przez kilkadziesiąt kilometrów - oprócz mżawki na szczęście. Nasza chyba ośmioosobowa grupa staje się coraz mniejsza. Nawet mnie to nie dziwi patrząc na prędkość, choć wydawało mi się, że zaczniemy od powolnej rozgrzewki w tempie 25 km/h. Niestety nie. Rzadko na liczniku pojawia się z lewej liczba 2, za to często widzę 3. Staram się podpuścić lunatyka, żeby trochę odpuścił, ale bez efektu.
Po chwili dołącza do nas grupka sprinterów. Trochę się zastanawiam, skąd osoby z 9 grupy mają tyle siły, ale analizując ich numery startowe dochodzę do wniosku, że litera "K" oznacza krótki dystans. Parę kilometrów przed PK1 w Kołaczach wyprzedzamy grupę numer 7 i niedobitków z poprzednich grup, skutkiem czego wpadamy na PK1 niemalże w jednym czasie grupą około 30 osób.
Średnia z pierwszego odcinka wychodzi 29,7 km/h co wydaje mi się idealną prędkością do zrobienia w peletonie pętli stukilometrowej.
Szybko podbijam kartę, przepakowuję słodycze z sakwy do kieszeni i ruszam z emesem. Jedziemy krajówką obok siebie, gadamy, wieje trochę w plecy, jest miło i przyjemnie, dopiero po dłuższej chwili zauważamy za sobą grupę pościgową, która dogania nas parę kilometrów przed Cycowem. Zaraz za pierwszym skrzyżowaniem wjeżdżam przednim kołem do pasmanterii, ale wycofuje się - wolę pieczątkę ze sklepu z "męskimi zabawkami" - idę do położonego obok sklepu z kosiarkami. Dzień dobry, pieczątka, do widzenia. Znowu szybko, bez zbędnego gadania, oddalam się samotnie w stronę następnego PK. Średnia z drugiego odcinka wyniosła 30,2 km/h - do dziś nie wiem jak to zrobiłem. Odnoszę wrażenie, że lunatyk rozszyfrował moją strategię, bo po chwili dogania mnie.
Dalej jedziemy trochę wolniej, pojawiają się pierwsze pagórki mniej więcej z grupą pościgową. Od tego momentu postanawiam kierować się wyłącznie głową a nie nogami i od 75 km do PK w Chełmie jadę prawie sam, bo na ostatniej prostej dogania mnie grupa Waskiego.
Postój w Chełmie zaczynam od pieczątki - tak chyba będzie lepiej aby o nich nie zapominać. Potem tankowanie do bidonów i brzucha, 3 banany, drożdżówka i dalej jazda z lunatykiem, który twierdzi, że po jedzeniu jedzie mu się gorzej i wolniej. Jego sprawa.
Chełm to dziwne miasto - co 20 metrów znaki B-9, których się nie obawiam. Bardziej martwi mnie, że zanim policja ewentualnie wypisze 15 mandatów dla całego peletonu to trochę czasu jednak upłynie. Na szczęście nie przeszkadzamy policji a oni nam.
Parę km za Chełmem lunatyk uciekł wraz kilkoma ścigantami. Nie wiem czy w jego przypadku określenie "poczuł krew" jest właściwe, czy nie lepiej brzmi "poczuł miętę" ;) w każdym razie tak to wyglądało. Dojeżdżając do PK4 w Wojsławicach zaczynam obmyślać strategię na dalsze 3/4 trasy. Jadę wolniej, sam, swoim tempem. Nie jest źle - mam świadomość, że na odcinku 26 km mogę zrobić najwyżej parę minut straty, którą odrobię krótszym postojem. Na rynku czeka na nas wesoła obsługa domu kultury z pieczątką, jednym długopisem i plakatem. Załatwiam pieczątkę, w ramach usługi barterowej podpisuję się na plakacie, oddaję długopis bo inni też chcą godzinę w tabeli. W międzyczasie wciągam kanapki i ruszam dalej. Teraz już dwóch mnie pilnuje.
Od jakiegoś czasu asfalt powoli wysycha, praktycznie niewiele zostało mokrego. Za to trasa zaczyna przypominać drogę przez mękę. Podjazdy i zjazdy, które mają po 2% i jest ich nieskończona ilość powoli mnie męczą. Do Hrubieszowa wjeżdżam z lunatykiem. Kierujemy się do PK5 w którym czeka na mnie zupa gulaszowa, a na lunatyka wrzątek - dla każdego coś dobrego. Ten postój zajmuje mi sporo więcej czasu niż poprzednie. Teraz dopiero widać ile osób jedzie trasę 500 km.
Następny odcinek do Tyszowic niewiele różni się od poprzedniego - płaskie górki, mulenie, na moje szczęście to tylko godzina jazdy z Hrubieszowa. Jedziemy cały czas we dwójkę z lunatykiem. Na stacji pieczątka, ciepłe pepsi. Przy okazji pytamy ile wcześniej byli pierwsi zawodnicy. Odpowiedź tak bardzo nas zadziwia, że zaczynamy podejrzewać czy to bilokacja, czy też brak zegarka współorganizatorów. W zasadzie więcej o to nie pytam, bo mi się tylko robi mętlik w głowie. Zanim ruszymy dalej na stację podjeżdża grupa około 15 osób prowadzona przez Kahę. Zastanawiam się, czy będzie mnie ścigać do mety jak na MP'15. Średnia Hrubieszów-Tyszowice 24,0 km/h.
Do Kransobrodu jedzie mi się przyjemnie, ktoś wyprzedza, kogoś wyprzedzam. Wreszcie górki mają parę procent. Da się je normalnie "przepchać" i normalnie z nich zjechać. Średnia 21,9 km/h nie powala, ale to już prawie pół trasy. W Krasnobrodzie widzę pierwszego zawodnika, który się wycofuje. Trochę mnie to dziwi, że miał siłę cisnąć ostro 200 km, a nie ma sił na turlanie się do mety 300 km. Mięczak. Panie z obsługi przybijają nam pieczątkę turystyczną a nie firmową. Coś zjadłem, coś wypiłem. Widzę, że nie widzę lunatyka, wsiadam na rower, powoli ruszam i właśnie widzę jego rower. Skoro jednak wsiadłem to się nie wracam - uciekam sam do Zwierzyńca. Nie jest jednak miło, bo zaczyna padać, ale za to jedzie się trochę w dół. Średnia 24,1 km/h nie powala, ale mam świadomość, że jeśli nie spotka mnie wyjątkowy kataklizm, to będę na mecie przed 26 godziną.
Ze Zwierzyńca do Biłgoraja jedziemy grupą 8 osób, co znacząco wpływa na średnią z odcinka - 26,8 km/h. Kolejna stacja, kolejna pieczątka - czuję się tym trochę znudzony.
Kolejny odcinek do Janowa Lubelskiego pokonuję do połowy w peletonie, ale gdzieś od Frampola jadę sam. Powoli robi się ciemno. Obawiam się snejków, oślepiania przez tylne lampki, refleksu przy ewentualnym hamowaniu. Do tego moim sprzymierzeńcem staje się wiatr a w zasadzie jego brak. Średnia 24,4 km/h. Udało się przejechać 300 km z kimś, pozostaje 200 km solo. W Janowie zostaję zawołany przez okno. Jest ciepłe żarcie, do tego herbata, potem kawa. Na koniec wykręcam kurtkę na schodach, zakładam kominiarkę i ciepłe rękawiczki. Zanim ruszam, pojawia się grupa Kahy, a chwilę później Elizium z Rapsikiem.
Ruszam znów jako pierwszy, za mną lunatyk i inni. Wyprzedzają mnie a ja nawet nie staram się dotrzymać im tempa. Zapowiada się spokojna nocna jazda. Zanim mnie całkiem objechali słyszałem jak gadali o kawie w połowie drogi do Kazimierza. Planuję jechać bez postoju, ale w Opolu Lubelskim zachciało mi się zagrzać ciepłą colą. Na stacji pytam, czy były tu jakieś zjawy. Miła i trzeźwa obsługa odpowiedziała, że było ze 6 i pojechały 15 minut temu. Nie wiem czy dobrze, ale szybko policzyłem, że jadą 2 km/h szybciej niż ja. Pewnie będzie szansa ich dogonić w Kazimierzu Dolnym. Średnia 20,9 km/h
Kazimierz po północy był dla mnie do zaakceptowania. W gettach dla warszawiaków słychać jeszcze muzykę, palą się światła. Na szczęście tuż za rynkiem zostaję złapany, opieczętowany i niemalże nakarmiony. Dowiaduję się, że "właśnie odjechali" i będą na stacji kawałek dalej. To mnie motywuje do skrócenia postoju do minuty, może dwóch. Jadę, widzę stację, ktoś mi macha. Do Nałęczowa robi się trochę pod górę, a po 400 km czuję się jak na Makowskiej. Po kolei wyprzedzają mnie może 4 osoby. Brakuje mi kurierki i lunatyka - dochodzę do wniosku, że pewnie odpuścili postój na stacji. W Nałęczowie punktem kontrolnym miał być znak E-17a. Zdjęcie udało się zrobić za czwartym razem z latarką a nie lampą aparatu. Średnia spada do 20,2 km/h. Gdzieś w centrum w świetle latarni zmieniam baterie w lampce. Jestem miło zaskoczony - eneloopy wytrzymały mi 8h świecenia.
Po 40 minutach robi się na tyle jasno, że wyłączam lampkę. Nogi trochę bolą, kolana też. Ogólne zmęczenie jeszcze nie usypia. Śpiewam sobie, liczę na głos. Spekuluję czy uda mi się zrobić 500 km w ciągu 24 godzin. Wydaje mi się, że jadę coraz wolniej, chociaż średnia do Kamionki nie zmienia się wcale. W Kamionce jestem trochę rozczarowany. Zastaję pobojowisko. Na szczęście nikt nie miał na tyle dużego poczucia humoru, żeby zabrać ze sobą pieczątkę. Przybijam i odjeżdżam.
Ostatni odcinek zawsze jest najcięższy. Boli coraz więcej, nie chce się, kiepski asfalt. Do tego o 7:20 licznik pokazał mi 497,4 km. Morale spadło bardzo, jakby było mało 4 km przed metą Waski objechał mnie ciągnąc za sobą kilkuosobowy autobus. Na mecie jestem 8:05. Jedyne o czym myślę, to rezygnacja z BBT. Średnia z ostatniego odcinka 19,7 km/h a całego maratonu 23,1 km/h.